Pewnie myślicie, że się lenimy... albo może raczej, że ja się lenię...
Ale nie! Po to założyłam tego bloga, by więcej się nie lenić -kreatywnie, językowo, wychowawczo i jak na razie staram się tego trzymać.
Po prostu czas poświęcamy teraz innym, bardzo wyczerpującym czynnościom, a mianowicie chorowaniu i wszystkiemu co z tym związane... Oj, tak, tak... rozłożyło nas na łopatki. W zasadzie nawet nie mnie, a dzieciaki co wykańcza nie mniej, a może nawet bardziej niż gdybym to ja sama była chora.
Powiem więcej, to nawet nie Sergiusza choroba daje nam się we znaki, bo on zdrowy, czy chory zawsze jest wulkanem energii (czasami wręcz zbyt wybuchowym jak na mój gust;), a choróbsko Zuzi... bo kiedy Zuzia choruje to już na całego i mam full wypas: katar, kaszel, gorączkę, chrypkę, osłabienie, brak apetytu, a nawet ropiejące oczka i ból brzuszka (choć to akurat jest pochodną braku apetytu - kilka łyżek zupy to sukces!!!).
I tak z dnia na dzień staję się wykwalifikowaną pomocą medyczną -3x dziennie smaruję plecki maścią rozgrzewającą (rano i w południe z oklepywaniem), 2x dziennie robię inhalacje, podaję syropki, zakrapiam oczka i noski, zaganiam do zakładania kapci, mierzę temperaturę i dodatkowo kombinuję co by tu chory chciał zjeść (najchętniej słodycze rzecz jasna), żeby było to nie tylko smaczne, ale też wartościowe, a wszystkie te czynności należy pomnożyć przez dwa osobniki, co daje nam całkiem zawrotną liczbę poświęconych zabiegom medycznym godzin (nie wliczając zajęć terapeutycznych -usypiania, pocieszania itd. itp.:).
Poza tym istnieją też inne powody braku naszej aktywności, a jest to sposób w jaki przebiega u Zuzi proces zdrowienia... U niej wszystko zwalnia, organizm oszczędza energię na czym tylko może (min. na trawieniu) i w ten sposób moja 5-latka potrafi przespać 3-4 godziny w ciągu dnia, po czym wieczorem znów bez większego problemu zasnąć.
I można by też powiedzieć, że to jest super... można by, gdyby nie to, że uzyskany w ten sposób czas muszę poświęcać na odwracanie uwagi młodszego od śpiącej siostry i to w taki sposób, by siostra po przebudzeniu nie była o ten czas zazdrosna...
Nie jest to zbyt łatwe... Niekiedy wystarczy dać mu papier i dziurkacz i już na kilka minut mam go z głowy, najczęściej jest to jednak bardziej skomplikowane...Czasem zaciągnę go do pomocy w kuchni, kiedy indziej przysiądę i układamy razem puzzle... duużoooooo puzzli (przy okazji sortujemy je wg rodzaju:)... Wczoraj nawet w warunkach domowych graliśmy w badmintona! Przechodzę samą siebie, ale to skutkuje, on jest szczęśliwy, a Zuzka może spokojnie spać.
A kiedy Zuzia wstaje okazuje się, że już tak wiele tego czasu nie mamy i najczęściej poświęcamy go rozwiązywaniu ćwiczeń z książeczek (zamówiliśmy takowe w przedszkolu i od kilku dni nie ma popołudnia bez rozwiązania kilku zadań lub rysowania szlaczków), upiekliśmy też w tym czasie całą puszkę kruchych ciasteczek i przywróciliśmy do życia nasz niezwykle profesjonalny, a przy okazji nieco odchudzający zestaw ćwiczeń domowych;) Tyle, że o tym też może innym razem, bo chyba coś za bardzo się rozpisałam...
Przy okazji, tak na zakończenie tej pisaniny muszę się Wam pochwalić:) -odkryłam, że moje dzieci są kreatywne!!! (raczej nie po mamusi;)
I tak w MOIM wolnym czasie (czasami mam takowy!!!) Zuzia z pasków papieru (które miały wylądować w koszu) wykonała pająka... może go tu nie widać... ale uruchomcie wyobraźnię! Te wszystkie długie cosie to jego odnóża... w zasadzie on sam jest jedną wielką plątaniną długich odnóży...
I tak jak Zuzi praca mnie zaskoczyła, to już zupełnie nie wiem co powiedzieć o tym co zrobił Sergiusz...
Tyle się martwię o niego, zastanawiam się co z niego wyrośnie (gruszki na wierzbie, czy śliwki na sośnie?), a on to urodzony konstruktor/mechanik. On musi wymyślać, ale też tworzyć i działać!
A co zrobił? Dorwał się do moich zapasów rolek po papierze toaletowym... (wiem, to dziwne, ale co ja mogę na to poradzić?) Z czeluści swojej półki wyciągnął pudełeczko po lentilkach, a z naszej misz-maszowej, salonowej, pełnej różności szuflady wydobył rolkę szerokiej, papierowej taśmy klejącej i stworzył lornetkę! Nie wyszła mu idealnie, miała wręcz spore braki (bo w końcu nie tak łatwo to wszystko utrzymać razem i jeszcze dodatkowo skleić, a on wszystko chciał sam), ale po interwencji tatusia wyszła całkiem zgrabna!
I to się liczy! Ten pomysł... przebłysk rzekłabym... geniuszu, gdyby nie było to sporą przesadą... Chociaż dla mnie nie jest! A ile ciepła w serduchu, a jak radośnie na duszy!!! Oj, miło tak, miło...
Dzieciaki potrafią zrobić coś same, całkiem same, bez mojej zachęty, mojego pomysłu, mojego doglądania!!!
A tu macie fotkę, taki mały smaczek-zachęcaczek:):):)
Kto zgadnie co kombinuję? Mam nadzieję, że już jutro uda mi się o tym napisać:):):)